9 dni. 20 samochodów. 17 mężczyzn, 2 pary, jedna kobieta. 16 osobowych, 4 ciężarowe. 2 500 km. 4 kraje. 8 noclegów.
Masa wspomnień.
5 stopni powyżej zera, Nati zakłada rajtuzy (jeszcze bez dziur), za nią z wielkim, ciężkim plecakiem bieży Ewelina. Obie mamy w sobie masę entuzjazmu, bo przecież można wszystko! Ponad 200 drużyn startuje razem z nami z Sopotu do Budapesztu. Para, która jako pierwsza zamelduje się na mecie otrzyma wartościowe nagrody. No, ale nie o nagrody tutaj chodzi.
Ja i Ewelina, czyli kupa szczęścia. Nie jestem dobrym ‚mapowym’ i nigdy nie pytajcie mnie o drogę. Jednak to ja, jako bardziej zorganizowana część naszej drużyny przygotowałam mapę i plan wydostania się z Sopotu na drogę wylotową do Pruszcza Gdańskiego. I podczas, gdy 400 osób udało się na SKM, my ruszyłyśmy w przeciwną stronę. Za nami jeszcze dwóch naiwniaków. Głupi zawsze ma szczęście, a kiedy jest obok niego drugi taki głupi, to jest ekstra! Pierwszego kierowcy nie złapałyśmy. To on złapał nas. Zatrzymał się i grzecznie zapytał: „Hej dziewczęta! Wywieźć was z miasta?” „Okejos!”.
Kierowcą okazał się być bloger http://autostopem-przez-zycie.pl/ (Swoją drogą, Jego rady okazały się być bardzo praktyczne. Niestety przeczytałam je dopiero po powrocie:P) Przemek podwiózł nas pod same bramki na autostradzie, mimo, iż spieszył się na obiadek do swojej babci. A ona na pewno nie mieszka przy bramkach:P Był pierwszym człowiekiem, który pokazał, że kurde, fajni ludzie są na tym świecie! Trzymam kciuki za Twoją kolejną podróż! =)
Przemek rzucił nam w drodze kilka ważnych porad:
– NIGDY NIE ŁAPCIE STOPA NA AUTOSTRADZIE!
– no pewnie, że nie. Oczywiście. Tak. Yhy.
– I pamiętajcie: jeśli ktoś jedzie tylko 20-70 km dalej, nie wsiadajcie. 100-200 km to minimum.
-no pewnie, okej. dzięki. zapamiętamy. jasne!
5 minut później. Bramki. Natalia dostaje depresji, bo przecież zimno jej w tych czarnych rajtuzach. Zatrzymuje się samochód z ludźmi zajaranymi przygodą Międzynarodowych Mistrzostw Autostopowych.
-Dziewczynki, jedziemy tylko do Starogardu (30 km).
-Okej! Może być! Wsiadamy!
20 minut później. ŚRODEK AUTOSTRADY. Samochody pędza 140 km/h. Zero miejsca do zatrzymania (z resztą, kto nas zauważy jadąc z taką prędkością…) 17 km do najbliższej stacji. Dlaczego nie posłuchałyśmy Przemka???
Kolejna depresja Natalii, która przemienia się w radość, kiedy zatrzymuje się kolejny samochód. Psychoza maniakalno-depresyjna czy coś?
Docieramy do Torunia z facetem, który ratuje swojego kolegę. Stamtąd docieramy do Piotrkowa Trybunalskiego, pierwszym naszym samochodem ciężarowym. Wieziemy HEMOGLOBINĘ. Taka sytuacja. W Piotrkowie Ewelina zaczepia miłego Pana, mówiąc:
-Dzień dobry. A dokąd to Pan jedzie?
-Do Częstochowy, a co?
-A możemy z Panem?
– o.O
I tak spędzamy miło czas z Panem, który jest rozemocjonowany tym, że mijamy drużyny łapiące gdzieś po drodze stopa.
-Pierwsza dziesiątka! Na pewno! Wygracie! O boże, następni. Widziałyście, stali tam!!! Hahhaha, a wy już tutaj!
Miły Pan załatwia nam przez CB radio transport do Katowic. Aha, zapomniałam dodać, iż wiozłyśmy mięso do Tesco.
Pan Janusz. Niewątpliwie jeden z najwspanialszych kierowców! Nawet dałyśmy mu piernika w emocjonalnym uniesieniu, a on wcale nie był dla niego.
Wiozłyśmy z nim 15 000 butelek wody do Biedronki oraz otrzymałyśmy w darze całą zgrzewkę. Niestety musiałyśmy odmówić, ze względu na brak miejsca w plecaku. Ale co wypite to nasze. No właśnie. Za dużo wypite. A my ostatni raz siku w Piotrkowie robiłyśmy.
Katowice. Pan Janusz bardzo się starał, ale nikt dziewcząt z Katowic do Bielska Białej zabrać nie raczył. Tak więc czas opuścić miłego Pana i szwędać się po okolicznych drogach szukając transportu.
– O nie. Nie wypuszczę was, póki nie znajdę wam bezpiecznego transportu. Jedziemy do Rudy Śląskiej i tam kogoś znajdziemy.
Ruszamy więc do magazynu biedronki, gdzie z całej Polski przywożony jest towar, a stamtąd rozwożony do małych biedroneczek. Strażnik ostrzega:
– Was tutaj nie ma. Jest tylko kierowca, a Wy siedzicie w środku i się nie ruszacie.
– Okej, dobrze. Oczywiście. Rozumiemy. Zaczekamy.
Tak. Zaczekamy.I tak nachodzi mnie refleksja, że ludzkie potrzeby są tak proste. Albo to pić chce, albo jeść, albo spać. Więc wychodzę. Patrzę. „O jezusie”- myślę. Parking-widzę. Wielki. I wszędzie lampy. I kamery. I strażnik. I ja, której tutaj nie ma, bo przecież nie mogę tutaj być. I moja wielka potrzeba. Zakradam się w ciemny zaułek (no, okej. może nie tak bardzo ciemny, bo przecież te LAMPY!) i…
Wracam do ciężarówki. Z wielką satysfakcją oświadczam, iż tak: udało się! Zrobiłam to! Moja najprostsza potrzeba zostaje spełniona. A ile przy tym satysfakcji. Przecież w Piotrkowie ostatni raz siku robiłam.
Ps. Ewelina też się złamała. A strażnik nas nie złapał:D
Czas na kolację. Pyszne rurki z kremem. Omnomnom. (Taki tam dietetyczny odpust, który trwa do dzisiaj). Czekamy na kolejnego kierowcę. Jedziemy z nim, super ekstra wypasioną ciężarówą. Najwyższy standard. I wieziemy produkty do Biedronki.
Nocujemy pod namiotem, w pięknej góralskiej wiosce. Postanawiamy wstać wcześnie i ruszyć rano w drogę. Wszystko idzie zgodnie z planem, oprócz wczesnego wstania i ruszenia w drogę. Godzina 16, koniec chodzenia po górach i zajadania się pysznymi ciastami, ofiarowanymi nam w darze. Ruszamy piechotą i trochę rowerem z jednej małej wioski, do drugiej, by przedostać się do troszkę większej wioski, bezpośrednio prowadzącej na przejście graniczne ze Słowacją. Pokazujemy panu, iż nie ma włączonych świateł. Zatrzymuje się i zabiera nas do Milówki. Wychodzimy i wyjmujemy tabliczkę: ZWARDOŃ. Nie zdążyłam się ogarnąć, kiedy podjeżdża samochód. Otwieram drzwi, chcąc zapytać: „Do Zwardonia?”. Słyszę:
-Dziewczyny, jedziecie może do Budapesztu?
– o.O
Oczywiście jechałyśmy. Z przemiłym chłopakiem jadącym po znajomych na lotnisko. W dodatku posiadającym niebywały zasób wiedzy o krajach słowiańskich i zatrzymujący się w małych miasteczkach, po to, by pokazać, że ‚jest pięknie”
Dotarłyśmy na miejsce o 22.30. Prawdopodobnie byłyśmy w pierwszej 60. lub 70., ale oczywiście nie sprawdziłyśmy. Spędziłyśmy piękne dni w Budapeszcie, gdzie poznałyśmy wspaniałych ludzi (m.in. Ankę, Martę i Michała, którzy okazali się niezawodnymi towarzyszami imprezy i chwilowej bezdomności). Ruszyłyśmy dalej.
Upał. Moje opuchnięte nogi i włączający się syndrom hipochondryczny. „To na pewno zakrzepica!”
Udaje nam się złapać stopa do Gyor. Bardzo miły Pan. Rozmowny. Angielski? Nie. Niemiecki? Nie. To może rosyjski? Nie. WĘGIERSKI!
– fohfohown kcbzjh vfslfb veibk venbkhs hjfihrie jsfierhge osjfieg r jjsf skrjogsks ???
– Yes.
– jeeos irjfir sorhgt gsqafe afafaksgjrogr afojsaogrng?
– Yyyy. No.
– JRfoea aiaasoaj rgojzjakjgroi rsaoajor?
– Maybe. Hi hi. (Czyli nerwowy śmiech).
Ale na miejsce dotarłyśmy. Znowu otrzymałyśmy dar w postaci wody i wywiezienie poza miasto, na drogę wylotową.
Później małymi kawałkami dotarłyśmy na Słowację, gdzie zaskoczyła nas ciemność. Postanowiłyśmy spać w domku na placu zabaw, ale po ocenie poziomu wygody, doszłyśmy do wniosku, że to nie jest najlepsze miejsce. Znalazłyśmy lepsze. Na polu.
Kładziemy się spać. Każda z myślą, że ktoś może wejść i coś zrobić. A może dzik, albo szalony rolnik oburzony naszym obozem. Żadna nie mówi drugiej, że się boi. Toć, przecież damy radę! Budzę się słysząc krzyk Eweliny:
– AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!!!
Więc reaguję, jak na odważną dziewoję przystało:
– AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!!!!!!!!!!!!
Więc krzyczymy sobie tak razem, kilkadziesiąt sekund. Aż wreszcie pytam:
– CO jest? Co się dzieje?
– Nic. Coś mi się musiało przyśnić.
Rano docieramy do Bratysławy. Tam spotykamy Słowaka i Włocha, którzy noszą nasze ciężkie plecaki. Pokazują mapę i zabierają na piwo i piłkarzyki. Zwiedzamy Bratysławę trzy godziny w pubie, przy piwie i kanapkach. Przecież w ten sposób poznajemy ich kulturę.
Potem oglądamy miasto. Całkiem fajne. Jemy lody. Całkiem dobre. Spotykamy naszych Polaków, poznanych w Budapeszcie. Całkiem fajnych. Jemy hanuszki (?). Całkiem kiepskie. Pijemy piwo czeskie. Całkiem dobre. I ruszamy dalej. Całkiem dalej. Całkiem obżarte. Całkiem bezkosztowo. Całkiem fajnie. Z NAPRAWDĘ fajnymi ludźmi.
Udaje nam się dotrzeć do Brna. Ale tylko na autostradę. A że miękko, fajnie, trawa, zielono- to postanawiamy spać. Rozbijamy namiot. Ale jakoś głośno jest. Nie wiem. Może dlatego, że ta piękna miękka trawka otoczona jest z każdej strony autostradą?
Rano łapiemy transport do Pragi. Zatrzymuje się facet. Niemco-węgro-rumun.
-Olejcie Pragę. Jedźcie ze mną do Berlina!
– Ok.
Więc olewamy i ruszamy do Berlina. Kilka godzin i jesteśmy na miejscu. Z racji tego, iż Budapeszt pochłonął nasze telefony i dowody osobiste nie mamy z nikim kontaktu od paru dni. Zgubiłyśmy też w górach mapy, adresy i takie tam pierdołki, więc nie wiemy, gdzie mieszka Daria, którą to w Berlinie odwiedzamy. Szukamy dostępu do Internetu. Ostatecznie znajdujemy, udając chętne do zakupu tabletów.
Wszystko się udaje i trafiamy do Darii. Śmierdzące i głodne. Pożeramy wszystko, co znajduje się w zasięgu wzroku. Przerażona Daria wpada w różne dzikie szały wściekłości, ale i tak ją kochamy.
Spędzamy dwa dni w Berlinie, gdzie średnio nam się podoba. I te ceny z kosmosu!
W sobotę wracamy do domu. Łapiemy na kartkę: POLSKA. Lecim na Szczecin.
Zatrzymują się ludzie. Pytam: dokąd? Odpowiadają: do Polski! Kontynuuję: ale gdzie dokładnie?
– Do Gorzowa!
A to poczekamy jeszcze. Mamy dużo szcześcia, a Gorzów średnio nam po drodze. Trzy minuty później siedzimy w samochodzie do Szczecina. Na miejscu jemy loda. Wreszcie za PLN! =D
Czekamy na parkingu, w ręku trzymając kartkę WAŁCZ. ‚Średni to pomysł’ myślę. Pytamy parę siedzącą w aucie:
-Dokąd jedziecie?
-Do Gdańska. A dokąd chcecie jechać?
– Do Chojnic.
-Hmmm.
Chłopak wpisuje nazwę miejscowości w GPS, po czym mówi:
– Okej. To tylko 70 km więcej. Wsiadajcie.
Ludzie są wspaniali. A my całe i zdrowe wracamy do domu, gdzie czekają na nas wściekli rodzice. Bo przecież nie było z nami kontaktu. Oj tam. Cejrowski też podróżuje bez telefonu 😉
We wrześniu ruszamy w dalszą drogę. Tym razem na dłużej.